środa, 26 września 2018

O sercu które pękło a jednak musi bić dalej

Dawno mnie tu nie było. Bardzo dawno. Aż przy jakiejś kolacji mój Brązowooki zapytał mnie kiedy ostatni raz napisałam jakiś post na blogu. Spojrzałam ... i ugięły mi się nogi. 14 lutego 2017 roku. Pisałam o byciu szczęśliwą i zakochaną. Jeszcze nie wiedziałam, że za rok właśnie tego dnia pęknie mi serce. Siedem miesięcy temu, 14 lutego zmarł mój Tatuś. Ja wiem, że wielu z Was powie, że to naturalna kolej rzeczy, że tak się zdarza i że trzeba być na to gotowym. Ale ja nie byłam. Nikt z nas nie był. Tatuś trafił do szpitala ze swoim chorym sercem, ale nie raz do niego trafiał. Wprowadzono go w śpiączkę farmakologiczną ale przecież wielu ludzi jest tak leczonych. Żartowaliśmy, że obudzi się po Igrzyskach zimowych w Pjongczang a my mu powiemy, że nie ma czego żałować. Ani przez moment nie miałam wątpliwości, wiedziałam że się uda, a to czarnowidztwo lekarzy to ich druga natura. Ale stało się inaczej... Świat się zatrzymał. Mój świat się zatrzymał. A potem dalej ruszył zostawiając wyrwę której nie da się w żaden sposób uzupełnić. I niby robimy to co zwykle: śpimy, jemy, pracujemy, nawet się śmiejemy ale to już nie jest to samo. Zostały nam tylko piękne wspomnienia, poczucie, że to ja byłam ulubioną córką Tatusia (tak jak każda z moich sióstr, zresztą jak każdy z moich bliskich - bo w tym ogromie osób otaczających moich Rodziców Tatuś potrafił tak sprawić, że każdy z nas czuł się dla Niego najważniejszym) i wiara, że kiedyś się spotkamy.
Bo dzieli nas tylko czas ...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz